W latach 30-tych XX wieku na Kremlu zrodził się plan produkcji taniego mięsa, pozyskiwanego z morskich skorupiaków. Introdukcja czerwonego kraba królewskiego w wodach Morza Barentsa miała poprawić wyniki sowieckiego rybołówstwa i dostarczyć taniej żywności obywatelom północno-zachodnich rubieży ZSRR. Plan był prosty. Kutry wypłynęły na przybrzeżne łowiska Pacyfiku i wkrótce pierwsi pasażerowie w chitynowych garniturach mknęli koleją transsyberyjską w stronę Europy, by rozpocząć nowe życie pod Murmańskiem. Według dr Lis Lindal Jørgensen z Instytutu Badań Morskich w norweskim Tromsø, w latach 1961-1969 do Morza Barentsa trafiło łącznie ok. 10.000 młodych i 3.000 liczących od 5 do 15 lat krabów czerwonych oraz 1,5 miliona jaj. Pierwszy krok uczynili ludzie radzieccy, resztę pozostawiono naturze.
Do końca lat 80-tych właściwie niewiele mówiło się o krabach Stalina. Sytuację zmieniło pojawienie się tych monstrów w wodach fiordu Varanger w północno-zachodniej Norwegii, nad którym znajdują się Kirkenes i Vadsø. W połowie lat 90-tych zaczęto już przebąkiwać o inwazji. Wraz z nią pojawił się problem. Okazało się bowiem, że Paralithodes camtschaticus zaczął eliminować rdzenne gatunki skorupiaków a nawet ryb, pożerając ikrę. To stwór mało wybredny, nie gardzący przydenną drobnicą, resztkami martwych organizmów czy nawet co słabszymi kolegami. Stwierdzono, że natarcie z udziałem setek a nawet tysięcy krabów pozostawia pod wodą pustynię.
Co więcej, intruzi zaczęli się mnożyć w zastraszającym tempie, praktycznie nie znajdując w Morzu Barentsa naturalnych wrogów. Dziś mówi się o populacji liczącej powyżej 10 milionów sztuk. Kraby rozprzestrzeniają się w kilku kierunkach. Część zmierza na wschód, część steruje na Svalbard, zaś główny rzut, minąwszy Nordkapp, pełznie na południe. Forpoczta dotarła już w okolice Lofotów, ale pojedyncze osobniki widywano w znacznie odleglejszych stronach.
Co więcej, przybysze ze wschodu zaczęli dawać się we znaki norweskim rybakom. Stanowiąc tzw. przyłów, towarzyszący akcji na morzu, przecinają liny, sieci, trały. Ich nadmierna obecność może się przyczynić do naruszenia równowagi w ekosystemie, co zapewne odbije się na połowach ryb.
Na obecność tych wyrośniętych skorupiaków nie narzeka natomiast branża turystyczna. W rejonie fiordu Varanger powstało kilka firm proponujących King Crab Safari – czyli morską przygodę z Paralithodes camtschaticus. Wyprawy na podwodne łowy odbywają się przez cały rok. W zimie jest nawet ciekawiej – w bocznych, osłoniętych fiordach łodzie zastępują skutery śnieżne. Wystarczy w lodzie wywiercić dziurę i nurek może wkraczać do akcji.
Nasza redakcyjna ekipa zdecydowała się na krabowy rejs z Kirkenes, a ściślej, z pobliskiej osady Jarfjordbotn, położonej tuż przy granicy z Rosją. Całość trwa 3-4 godziny, z czego ok. godziny spędza się na wodzie. Każdy z uczestników safari musi przywdziać kombinezon ratowniczy, na wypadek nieplanowanej kąpieli. Naszym przewodnikiem i nurkiem zarazem był Lars Petter, który jak wielu jego rodaków osiedlił się w Kirkenes. To miasto dwujęzyczne – ulice czy nazwy instytucji użyteczności publicznej są opisane zarówno po norwesku, jak i rosyjsku.
Ponton kołysze się rytmicznie i uderza o słupy pomostu, kiedy schodzę do niego przebrany w jaskrawopomarańczowy kombinezon. Na twarzy czuję rześkie, szczypiące w policzki powietrze znad Morza Barentsa. Pomagam pozostałym kompanom zejść na pokład, a kiedy cała ósemka znajduje już sobie miejsce Lars Petter, daje nam krótki instruktarz na temat bezpieczeństwa. Zbędna ostrożność - myślę, ale po chwili czuję szarpnięcie i kiedy ponton w podskokach wypływa na fiord, staram się już tylko trzymać liny by nie wypaść za burtę.
Po kwadransie zwalniamy i pada pytanie – Hvem hopper først (kto skacze pierwszy)? Gdy przychodzi moja kolej przechylam się na plecy i zsuwam do lodowatej wody.
Szczelny kokon kombinezonu unosi mnie na powierzchni jak w powietrznej bańce. Zaczynam delikatnie wiosłować rękami i wkrótce jestem już w stanie nadać swojemu dryfowi jakiś kierunek. Zabawa mogłaby trwać jeszcze długo, ale Lars przywołuje nas do pontonu, czas bowiem na główną atrakcję, czyli połów krabów. Gdy dopływamy do urwistego fragmentu brzegu, tym razem to on wyskakuje do fiordu i znika na kilka minut pod wodą.
Wynurzając się trzyma w obu rękach ogromne, kolczaste skorupiaki, które łapiemy za odnóża, uważając by nasze palce nie trafiły między masywne szczypce. Jeszcze dwa nurkowania i jesteśmy gotowi do powrotu. Wyciągnięte na powietrze kraby przechodzą w letarg, tłumaczy nam Guro, partnerka Larsa. Faktycznie, leżą nieruchomo, jakby pogodzone ze swoim losem.
Po wyjściu na ląd Guro na godzinę znika z naszą zdobyczą w kuchni, podczas gdy my słuchamy historii o pojawieniu się krabów nad brzegami Norwegii i sposobów w jaki państwo stara się ten swoisty problem rozwiązać. Kraby nie są bowiem naturalną częścią ekosystemu, a rybacy traktują je wręcz jak szkodniki. Słuchamy z zainteresowaniem, nasze myśli skupiają się już jednak na zbliżającej się krabowej uczcie. Gdy wreszcie zasiadamy do stołu, Lars otwiera białe wino, a Guri na dwóch platerach wnosi kunsztownie ułożone, aromatyczne kraby. To najsmakowitszy szkodnik jakiego kiedykolwiek jadłem – mówię do naszych gospodarzy. Za oknem zaczyna zmierzchać i tafla Jarfjordu robi się różowa. Może jeszcze jeden mały kąsek...
Co prawda King Crab Safari organizowane są już nawet na południe od Nordkappu, ale najlepszym miejscem na przygodę z krabami pozostają okolice miast Vadsø i Kirkenes. Mimo, że jej koszt wynosi 1500 NOK (ok. 750 PLN) od osoby, śmiało można powiedzieć, że obok obserwacji orek i kaszalotów to jedna z największych morskich atrakcji Północy. W internecie znaleźć można kilka firm organizujących wyprawy, jak na przykład Pasvikturist czy Barents-Safari.
Tekst: Marcin Jakubowski i Konrad Konieczny