Odstawiamy rowery przy jednym ze sklepów i mijając kramy z brunostem i wzorzystymi swetrami podążamy na Torget, skąd rozbrzmiewają ostre dźwięki grunge rocka. Tuż obok na rogu ulicy gra starszy mężczyzna ze swoją córką, a w kawiarnianym ogródku nad fiordem rozbrzmiewa nowoorleański jazz i właśnie tu decydujemy się przysiąść na dłużej. Część widzów słucha koncertu z pokładu swoich jachtów przycumowanych do nabrzeża, a tuż obok rybacy sprzedają świeże krewetki prosto z kutra. Jazz, krewetki i cudne słońce. Tylko ośnieżone szczyty Alp Sunnmøre przypominają nam, że jesteśmy w Norwegii, a nie nad brzegiem Missisipi.
Po kilku godzinach i litrze lodów Krokan zjedzonych na skwerku przed katedrą ponownie wsiadamy na rowery i opuszczamy Molde. Resztę dnia spędzimy skacząc po wyspach, jak to nazywają Norwegowie, czyli przeprawiając się promami kolejno przez płaską Aukra, na Orta, Finnøya, Sandøy, aż w końcu na mikroskopijną Ona, zamieszkaną jedynie przez 30 osób, głównie rybaków. Przy kolejnych nawrotach w zatoczce portowej prom niemal zahacza o drewniane szopy na łodzie.
Po zejściu z trapu ruszamy od razu na Ona Fyr, charakterystyczną czerwoną latarnię morską wzniesioną na skalistym wzgórzu w 1867 r. Wiatr stara zepchnąć się mnie z kamiennych schodów, ale panorama na domki przykucnięte wokół portu jest tak urocza, że chowam się w zagłębieniu wejścia do latarni i wpatruję się w każdy szczegół, by zachować tę chwilę na dłużej w pamięci.
Do rzeczywistości sprowadza mnie dopiero żołądek, a dokładniej pustka w nim, bo od wyjazdu z Molde nic nie jedliśmy. Na wysepce nie ma sklepu, jest za to restauracja rybna, która dziś ma ofertę specjalną – otwarty bufet owoców morza, za jedyne 159 koron od osoby. Bez chwili zastanowienia zajmujemy stolik przy oknie. Na talerzach lądują porcje świeżych krewetek z cytryną, homarów i krabów w sosie ziołowym. Tak można żyć – myślę, uśmiechając się do Marty znad kolejnej kopy krewetek.