Wstajemy dopiero gdy rozwiewają się poranne mgły, pakujemy sakwy i ruszamy w stronę mostu nad Sundstraumen. Słońce grzeje jak nigdy dotąd i dla ochłody polewamy się wodą z strumyków spadających za skał tuż przy drodze. Kilometr dalej skalna ściana przechodzi w wąwóz i nagle coś nas oślepia. Cała dolina przykryta jest skrzącym się w słońcu śniegiem.
Odstawiamy rowery i podchodzimy bliżej. Śnieg w lipcu i to tuż nad morzem. W dodatku spod śnieżnej góry wypływa strumień tworzący u wylotu małą grotę. Zaglądamy do środka - grota biegnie daleko w głąb, aż niknie w ciemności. Woda kapie na głowę, zimno jak w chłodni, ale ciekawość bierze górę.
Mokrzy wsiadamy w końcu na rowery i po kolejnych kilku kilometrach otwiera się wreszcie przed nami widok na Hamnøy i Reine. Osada rozrzucona jest na kilkunastu wysepkach połączonych mostami. Wszystko mieni się soczystymi kolorami - drewniane domy, kutry, łodzie, rybackie chorągiewki, boje i suszące się na wietrze sztokfisze. Największe wrażenie robią jednak postrzępione szczyty gór otaczające Reine ciasnym pierścieniem. Wygięte, niemal pionowe zbocza prężą się i pochylają nad fiordem.
Pokonując kolejne mosty dojeżdżamy do głównego placu i rozsiadamy się przy drewnianej ławie. Ze sklepiku obok co chwila wychodzi ktoś dzierżąc w dłoni wafel z piramidą lodów, w ogródkach dzieci biegają boso po trawie i polewają się wodą, starsi w krótkich spodenkach opalają się na leżakach. Jest 23ºC w cieniu. Szczyt letnich upałów, najcieplejszy dzień w roku. Kiedy zaglądamy do sklepu okazuje się, że półki z kremami UV są całkiem ogołocone, podobnie jak stojaki z okularami przeciwsłonecznymi.
Czujemy, że roznosi nas energia, więc po obiedzie i krótkiej naradzie decydujemy się wejść na wiszący nad osadą szczyt Reinebringen. Rowery zostawiamy za tunelem i po znalezieniu ścieżki zaczynamy podejście. W podświadomości czuję, że czeka mnie coś wyjątkowego rwę więc do przodu i po niecałej godzinie docieram na szczyt jako pierwszy.
Panorama z brzegu urwiska przerasta wszystko co do tej pory widziałem. Jak na dłoni widać cały archipelag, poszarpane łańcuchy gór, oczka jezior, a daleko w dole kolorowe dachy domów i białą nitkę drogi wijącej się między wysepkami. Jest całkowicie bezwietrznie i cicho. Idealnie gładką taflę morza rozcinają kutry sunące na wieczorny połów, poza tym wszystko jest nieruchome, jakby zawieszone w czasie. Siedzimy jak zahipnotyzowani, nie mogąc wymówić ani słowa.